Jak to jest, że połowa komedii romantycznych traktuje o ucieczce sprzed ołtarza?!? Czy naprawdę tak postrzega się miłość w Hollywood? Łażą razem, sypiają, zaręczają się i dzień przed ślubem jedno kopie drugiego w sranie, bo przed paru dniami poznało kogoś innego. Miłość, cholera jasna! I gdzie tu gwarancja, że tej nowej osoby nie potraktuje potem tak samo? Oczywiście, że potraktuje, ale już po napisach końcowych :P Romantyzm w dupe jeża jak cholera.
A film? Milusia komedyjka eksploatująca zgrane już schematy, czyli kuzynka odbija kuzynce chłopa sprzed ołtarza. Nie ma to jak rodzinka. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie jedna mała rzecz - jakoś rodzącego się nowego uczucia na ekranie nie było dane nam zobaczyć. Perypetie bohaterów były najzwyczajniej w świecie mało romantyczne. Owszem Julia Stiles prezentowała się na ekranie nadzwyczaj apetycznie, ale i Selma Blair zalicza się do smakowitych kąsków. W sumie to kwestia gustu na którą facet poleci.
Morał z filmu jest jeden - nie żeń się, bo jak ci się baba znudzi, to przynajmniej cię przy rozwodzie w skarpetkach nie puści.